Media type: article

Cud wydarza się w każdej sekundzie naszego życia, w każdej z miliardów naszych komórek, miliony razy. To właśnie dzięki niemu potrafimy generować energię. Na czym polega oddychanie na poziomie komórkowym?

Pod koniec lat 70. XVII w. holenderski naukowiec Antonie van Leeuwenhoek obejrzał pod mikroskopem kroplę wody i znalazł w niej cały świat. Był on maleńki, ruchliwy, pełen żyjątek o dziwnej budowie ciała i istniał niepostrzeżenie wszędzie dookoła nas.

Za centrum oraz sens świata uznawano wówczas człowieka, a te mikroskopijne animalculi [mikroorganizmy zaobserwowane przez van Leeuwenhoeka i tak przez niego nazwane – przyp. red.], widoczne czy nie, zdawały się nie mieć wpływu na naszą egzystencję. Czemu więc istniały? Dziś wiemy, że są to mikroby i że to one rządzą światem. Wywołują u nas choroby, dbają o nasze zdrowie, rozkładają odpady, odżywiają najniższe ogniwa naszego łańcucha pokarmowego i wytwarzają dla nas tlen. Choć człowiek nie wiedział o ich obecności, to i tak miały znaczenie – podobnie jak grawitacja, która była istotnym zjawiskiem na długo przed tym, gdy Isaac Newton oberwał jabłkiem w głowę.

Być może stoimy właśnie nad kolejną przepaścią filozoficzną tego rodzaju, u progu odkrycia kolejnego ważnego świata ukrytego w tym naszym: obcego życia na naszej planecie. Naukowcy poszukują dziś pozaziemskich mikrobów w lodowatych gejzerach tryskających z Enceladusa i w oceanach chlupoczących pod lodową pokrywą Europy [znanej też jako Jowisz II – przyp. tłum.]. Usiłują znaleźć tropy wskazujące, że dawno temu, kiedy skały Marsa pokrywała wilgoć, poruszały się na nich jakieś organizmy. Za pomocą teleskopów wpatrują się w atmosfery odległych planet, poza Układem Słonecznym, polując na oznaki życia. Możliwe jednak, że prowadzą te prace zbyt daleko od domu. Skoro liczne gałęzie życia pojawiły się na Ziemi i ewoluowały niezależnie od naszych praprzodków, to wydaje się, że mamy szansę odkryć obce formy życia również bez opuszczania naszej planety.

Niewykluczone, że współcześni następcy tych „obcych” nadal tu są i myszkują pośród mikrobów van Leeuwenhoeka. Naukowcy nazywają tych hipotetycznych gapowiczów biosferą cieni. Jeśli zostałaby ona kiedykolwiek odnaleziona, dostarczyłaby dowodów na to, że życie nie jest przypadkiem występującym statystycznie raz na jeden wszechświat. Jeśli może narodzić się dwukrotnie na tej samej planecie, musiało już powstawać nieskończoną ilość razy na niezliczonych planetach. Zwykle jednak brakuje nam odpowiednich narzędzi do tego, by odkryć biosferę cieni. „I tu mamy problem” – twierdzi Carol Cleland, twórczyni pojęcia i jego największa orędowniczka.

Cleland, filozofka z Uniwersytetu Kolorado w Boulder, wpadła na ten pomysł, przebywając na rocznym urlopie naukowym w Centrum Astrobiologii w Hiszpanii. Przyglądała się tam naukowcom badającym mikroorganizmy.

„Kiedy macie próbkę gleby – zapytała – to w jaki sposób dowiadujecie się, co się w niej znajduje?”. Naukowcy pośpiesznie wyrecytowali typowe odpowiedzi: wsuwamy ją pod mikroskop, umieszczamy na szalce Petriego, robimy miliony kopii jej DNA, katalogujemy geny. Takie podejście nie dawało Cleland spokoju. „Nie mogliście wykryć nic, co nie byłoby niemal identyczne z już znaną wam formą życia na Ziemi” – skwitowała. Ich metody zakładały bowiem, że u wszystkich mikrobów materiał genetyczny funkcjonuje tak samo jak u nas. Ale czyż nie jest możliwe – zastanawiała się filozofka – by życie pojawiło się na Ziemi więcej niż raz? A skoro tak, to w wynikach naszych badań próżno szukać organizmów pochodzących z czasu drugich (lub trzecich) narodzin życia, ponieważ zostały one pomyślane w taki sposób, aby wykrywać jedynie znane formy życia. „Przy czym organizmy te, o ile istnieją, zostawiałyby po sobie jakieś ślady w środowisku” – mówi badaczka.

W 2007 r. Cleland opisała taki ślad – lakier pustynny – w czasopiśmie „Studies in History and Philosophy of Biological and Biomedical Sciences”. Ta niecodzienna, przypominająca utwardzony wodospad warstwa pokrywa skały pustynne na całej planecie, spływając strumieniami po formacjach od pustyni Al-Azizijja w Libii po Suche Doliny McMurdo na Antarktyce. Lakier pustynny, gdzie człowiek przez tysiące lat rył petroglify, narasta warstwami o grubości zaledwie ludzkiego włosa na tysiąclecie. Obfituje w arsen, żelazo i mangan – inaczej niż skały, na których występuje. Za jego składniki nie może odpowiadać żaden znany proces biologiczny lub geochemiczny. A mimo to ów lakier istnieje. Odkąd Cleland bliżej się nim zainteresowała, zaczęła usilnie namawiać naukowców, by nie bagatelizowali – a wręcz poszukiwali – podobnych anomalii; elementów nie do końca pasujących do reszty. Być może bowiem one wcale nie pasują.

Życie znajdzie sposób

Współcześni badacze odnajdują coraz więcej nietypowych organizmów, które teoretycznie stanowią „znaną formę życia”, tzn. zgodną z centralnym dogmatem biologii molekularnej wyjaśniającym przepływ informacji genetycznych w systemie biologicznym. Organizmy o wysokiej tolerancji toksyn potrafią żyć w odpadach promieniotwórczych, acydofile – w kwasie akumulatorowym, bezwzględne beztlenowce giną po pojawieniu się tlenu, a termofile mają się jak pączki w maśle pośród gorących prądów w głębi oceanu. Życie, jak mówią bohaterowie filmu Park Jurajski, znajdzie sposób – poradzi sobie.

A mimo to nawet najlepiej znane formy życia może być trudno znaleźć. Według najnowszych szacunków odkryliśmy tylko 14% zgodnych z dogmatem gatunków na naszej planecie. Z nich zaś zaledwie 1% potrafimy odtworzyć w laboratorium. Biosfera cieni mogłaby pomóc nam zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. „Chociaż mamy słuszne pod względem teoretycznym powody, by wierzyć, że życie może przyjąć co najmniej odrobinę inną formę […], nie wiemy, jak miałaby wyglądać ta inność” – zauważyła Cleland w przełomowym artykule z 2005 r. zatytułowanym The Possibility of Alternative Microbial Life on Earth (Możliwość alternatywnego życia mikrobowego na Ziemi) i napisanym wspólnie z astrobiolożką Shelley Copley, również z Uniwersytetu Kolorado w Boulder. Podobnie jak młotek i młot dwuręczny mogą wbić gwóźdź, tak różne chemiczne kombinacje mogą wywoływać wzrost, adaptację, reakcje na impulsy i reprodukcję organizmów – innymi słowy: życie. Ale które kombinacje? I jak? Żeby to zrozumieć, należy cofnąć się do samego początku.

Życie na Ziemi mogło się narodzić – jak stwierdził Karol Darwin – w „ciepłej sadzawce” albo wokół prądu oceanicznego. Mogło też przybyć z Marsa na meteorycie. Zwyczajnie tego nie wiemy. Wiemy za to, że pół miliarda lat po tym, jak Ziemia została planetą, cząsteczki zaczęły wytwarzać swoje własne kopie. Wielu naukowców jest zdania, że pierwszymi samoreplikującymi się molekułami – prymitywną formą czysto genetycznego życia – były kwasy rybonukleinowe (RNA). Ten „świat RNA” z czasem coraz bardziej się komplikował, aż wreszcie zrodziły się z niego DNA i białka, a samo RNA pozornie się wycofało, choć nadal odgrywało ważną rolę w tle. Inni mówią, że nastąpił długi łańcuch czysto chemicznych reakcji, które wypluwały coraz to bardziej skomplikowane cząsteczki organiczne, a te tylko przyśpieszały tempo kolejnych reakcji, prowadzących do powstania cząsteczek jeszcze bardziej organicznych. Taki proces metaboliczny – po wielu cyklach – zaowocował powstaniem składników genetycznych. I ostatecznie przyczynił się do sformowania samych genów.

„Współczesne” DNA stanowi konkluzję wszystkich historii o początku życia. Jest ono kwasem nukleinowym złożonym z trzech części: cukru nazywanego deoksyrybozą, cząsteczki fosforanowej i jednej z czterech zasad: adeniny, cytozyny, guaniny lub tyminy (RNA wykorzystuje zamiast tyminy inny związek – uracyl). W naturze jednak występuje jeszcze sześć innych zasad i John Chaput, biodesigner [biodesign jest wieloznaczną nazwą kilku multidyscyplinarnych dziedzin naukowych i artystycznych, w tym przypadku oznacza innowacyjne połączenie farmacji i genetyki – przyp. tłum.] z Uniwersytetu Stanowego w Arizonie, zastanawia się, czy różne cząsteczki mogą działać podobnie do DNA. Możliwe, że jeszcze inne kombinacje trwają zamknięte wewnątrz niewidocznych dla nas, pradawnych organizmów snujących się wokół prądów oceanicznych.

DNA to nie jedyny aspekt, w jakim inne formy życia mogłyby różnić się chemicznie od tego, co znane. Instruuje ono nasze ciała, by wytwarzały określone białka stanowiące zlepek 20 różnych aminokwasów. W laboratorium, przy odpowiednich składnikach na początek i zachęcie w postaci UV, aminokwasy te w naturalny sposób samodzielnie się formują. Występują też w kosmosie: stanowią wierzchnią warstwę komet, a ich elementy składowe dryfują bez celu w przestrzeni międzygwiezdnej. Są łatwo dostępne, powszechne. Istnieje ich 100 rodzajów. Życie w biosferze cieni mogłoby mieć 80 bonusowych opcji pod ręką (lub jakąkolwiek inną kończyną, która by mu wyrosła).

Nawet aminokwasy, których używa nasze DNA, mogłyby przybierać różne kształty. Przy wytwarzaniu aminokwasów i cukrów w laboratorium otrzymuje się ich dwa lustrzane rodzaje, nazywane lewo- i prawoskrętnymi. Jednak wewnątrz żywych organizmów można znaleźć wyłącznie lewoskrętne aminokwasy i prawoskrętne cukry. Życie w biosferze cieni może być zaś obuskrętne albo stanowić odbicie zwykłego życia – cząsteczki mogą być odwrócone jak w Photoshopie. Astronom Dimitar Sasselov i genetyk George Church z Harvard Origins of Life Initiative [Harwardzkiej Inicjatywy „Początki Życia” – przyp. tłum.] chcą zbudować takie właśnie lustrzane organizmy z nadzieją, że pewnego dnia sfabrykowane przez nich mikroby zachorują. „Jeśli istnieją gdzieś prawoskrętne organizmy, to wiele z nich będzie wirusami, które spróbują przejąć kontrolę nad DNA naszych bionicznych komórek” – powiedział Sasselov redakcji „Guardiana” w 2013 roku. Jeśli wirusy zaatakują, wówczas dowiemy się o ich istnieniu. A skoro istnieją, to istnieją też jakieś ich ofiary poza laboratoriami Harvardu, narodzone długo przed tym, zanim powstała ta uczelnia czy laboratoria w ogóle.

W poszukiwaniu cieni

Mówienie naukowcom, aby znaleźli biosferę cieni, jest jak proszenie szympansa, by uzupełnił olej w aucie: nie będzie wiedział, czego ma szukać i jakich użyć narzędzi. Mimo to Cleland ma pewne sugestie. Po pierwsze trzeba wypatrywać życia w miejscach, w których „nie powinno” go być. Mikroby nazywane hipertermofilami, choć przeszczęśliwe w saunie, marnieją, gdy temperatura przekroczy 122°C. Jeśli znajdziemy cokolwiek żywego powyżej 150°C, to najprawdopodobniej nie będzie ulepione z tej samej gliny, co my. Trzeba wysłać balony w górne warstwy atmosfery, wdrapać się na wysokie płaskowyże, pojechać skuterem śnieżnym na biegun południowy, wybrać się terenówkami na pustynię Atakama, przywdziać apokaliptyczne skafandry i zapuścić się do kopalni uranu. Zachować czujność wobec zjawisk, które sprawiają, że zamiast „Eureka!” mówimy: „Ej, to dziwne”. Wtedy właśnie należy wziąć pod uwagę to, że faktycznie mogą mieć one bardzo nietypowe wyjaśnienia.

Inne tajemnicze odkrycie – z tej samej kategorii co lakier pustynny – dotyczy nadwyżki gazu. Jeśli skatalogować cały węgiel wydalany przez żywe istoty, a następnie zsumować węgiel obecny w atmosferze, to wyniki będą rozbieżne: nad naszymi głowami unosi się około 5% więcej węgla niż „powinno”. Może nadwyżka pochodzi od organizmów cieni, których wyziewów nie bierzemy pod uwagę. A może nie. Niewykluczone, że organizmy cienie już zostały przez nas poznane – to któreś z tych skrytych i pozornie upartych mikrobów, które nie chcą się reprodukować w naszych laboratoriach budowanych jako lęgowiska życia posłusznego dogmatowi. I może rzeczywiście są po prostu nieśmiałe. Ale mimo to powinniśmy się nad nimi głębiej zastanowić.

Na razie nie ma żadnego usystematyzowanego planu poszukiwania cieni. W 2010 r. prowadzony przez astrobiolożkę Felisę Wolfe-Simon zespół z NASA poszukiwał niecodziennych form życia w słonych, alkalicznych, nasyconych arsenem wodach jeziora Mono w północnej części Kalifornii. To właśnie tam naukowcy odkryli organizm, który nazwali GFAJ-1. Wszystkie znane istoty na Ziemi wykorzystują w swoim DNA fosfor. Ale kiedy zespół badaczy pozbawił GFAJ-1 tego pierwiastka, ten zdał się zastępować go arsenem. Gdyby w ciele człowieka dokonano takiej podmiany, zabito by wszystkie komórki, bo chociaż fosfor znajduje się tuż nad arsenem w okresowym układzie pierwiastków i łączą je pokrewne cechy, podobieństwo to nie jest wystarczające. Wydawało się jednak, że GFAJ-1 radzi sobie zupełnie dobrze z arsenem zamiast fosforu. Choć nie czyniło to z niego pełnoprawnego organizmu cienia, wydawało się, że jesteśmy zaledwie o krok od konkluzji, iż znane formy życia mogą zachowywać się jak organizmy cienie, jeśli zostaną przyparte do muru.

Zespół Wolfe-Simon wysłał artykuł do „Science”, a NASA pośpiesznie zwołała konferencję prasową. Jednak chwila sławy astrobiolożki szybko przerodziła się w niełaskę, ponieważ innym naukowcom nie udało się powtórzyć jej wyników. Bakterie, owszem, rosły w arsenowej kąpieli, ale wciąż potrzebowały fosforu i nadal go wykorzystywały. Podobnie jak syberyjski pustelnik pozostaje człowiekiem, tak GFAJ-1 pozostał zwykłym żywym organizmem. Przypuszczalnie umysły zespołu badawczego były aż nadto otwarte na nowe możliwości, a jeśli szukamy istnienia wyłącznie w znajomej nam formie, to nie znajdziemy żadnego innego.

Odkrycie takiego życia sugerowałoby bowiem, że prawa biologii są uniwersalne, podobnie jak w przypadku fizyki i chemii. Jeśli zrzucić z ziemskiego budynku puzon, spadnie on na ziemię – i to za każdym razem. Jeśli obłoki molekularne mają odpowiednią gęstość, dynamikę i skład, to zawsze narodzą się z nich nowe gwiazdy. A jeśli tak się stanie, to pozostały gaz i pył nieuchronnie zlepią się w nowe planety. Być może więc z tych właśnie planet narodzi się życie, o ile znajdą się tam odpowiednie składniki, które podgotuje się w odpowiedniej temperaturze. Biosfera cieni zaś – dowód na to, że organizmy żywe pojawiły się na Ziemi więcej niż jeden raz – sugeruje, że życie jako takie jest naturalną konsekwencją odpornych na zmiany temperatury lub idealnie odpowiednich warunków, a nie tajemniczym zjawiskiem podobnym do wygranej na loterii.

W latach 70. XVII w., kiedy van Leeuwenhoek przyglądał się niewidzialnej egzystencji mikrobów, ludzie byli już oswojeni z wizją świata tak małego, że niewidocznego gołym okiem. To nie filozoficzne istnienie owego świata zachwiało tronem ludzkości, lecz jego niedawno odkryte konkretność i złożoność.

Dziś na pytanie, czy życie rodzi się samodzielnie, jeśli zapewni mu się odpowiednie warunki, wiele osób odpowie twierdząco. Koncepcja ta nie jest nowa. Ale konkretny, złożony dowód, że jesteśmy przewidywalnym skutkiem przewidywalnego prawa, raz na zawsze strąciłby nas z tronu.

Pierwotnie artykuł ukazał się w serwisie Aeon.co. Tytuł i lead pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Jesteś światłem

(dla Doroty)

Jeśli to prawda, co mówią, i jesteś światłem,
skoncentrowanym światłem (wiedziałem od zawsze),
i ja jestem także zbudowany z fotonów,
to wystarczy może, żebyśmy się bardzo,

bardzo kochali. Tak mocno, żeby aż zalśnić
silnym blaskiem, jak ciało niebieskie, jak gwiazda,
żeby promieniować, żeby fala za falą
emigrować, żeby tak emanować kwanty,

rozsyłać informacje gdzieś poza horyzont
do najczarniejszej dziury, do kieszeni Jahwe,
aż cofnie się zima, wojna, ciemność rozjaśni,
odnajdą się zaginieni, zbudzą umarli

(jakby tylko zasnęli w fotelu nad książką
a dzieci cyk! – i nagle zapalają światło). 


Komentarz autora:

Nie wiemy, czym jest wiersz. Potrzebuje czytelnika, żeby nabrać ciała. Czy jest czymś w rodzaju platońskiej idei, powstałej w umyśle piszącego i wyświetlanej jako kod na białej kartce? Jednak każdy czytelnik odczyta ów kod inaczej i za każdym odczytaniem wiersz będzie wyjątkowy, tak jak wyjątkowe są doświadczenia i wyobraźnia w różnych momentach życia. Czy istnieje pierwotny sens wiersza? A może sens emigruje, jak foton, istnieje tylko w nieustannym ruchu? Czy poezja jest rodzajem języka kwantowego, przesyłającego informacje przez czas i przestrzeń z szybkością światła? Wiersz potrzebuje obserwatora. Nieobserwowany, jak foton, może być w wielu miejscach jednocześnie, a równocześnie nie ma go nigdzie. Ibn al-Hajsam, średniowieczny uczony, twierdził, że pismo tylko podpowiada coś czytającemu za pomocą aluzji i cieni, jakimi są litery zapisane na białym tle. Gra światłem sprawia, że w umyśle czytelnika powstaje iluzja rzeczywistości, fatamorgana wyłaniającego się z pustyni świata, uśpiony nieznany wcześniej miraż. Znaki i puste miejsca pomiędzy nimi wywołują to coś stopniowo z cienia, tak jak wywoływało się niegdyś odbitki z kliszy w piwnicy, przy czerwonej żarówce, w kąpielach z zatrutych wód, jakby wywoływało się duchy.  

Wiersz pochodzi z tomu Hulanki & Swawole, Wydawnictwo a5, Kraków 2024.

Potrafiły stroić miny, grać na instrumentach, a nawet robić ludziom psikusy. Dzieje maszyn naśladujących procesy inteligencji można liczyć nie w wiekach, ale tysiącleciach.

Jak długa jest historia robotyki i sztucznej inteligencji? Według wielu badaczy źródła tych dziedzin sięgają pierwszej połowy XX w. i należy ich szukać w pracach takich osób jak Alan Turing, który w latach 40. i 50. pisał o możliwości istnienia inteligentnych maszyn, czy inżynier Instytutu Technologii w Massachusetts (MIT) Norbert Wiener, twórca cybernetyki. Dyscypliny te mają jednak swoją prehistorię – tradycyjne maszyny naśladujące żywe, inteligentne procesy – sięgającą wieki wstecz, a w zależności od tego, jak liczyć, nawet tysiąclecia.

Słowo „robot” po raz pierwszy pojawiło się w 1920 r. w sztuce czeskiego pisarza Karela Čapka zatytułowanej R.U.R. i pochodzi od czeskiego „Rossumovi Univerzální Roboti”, czyli Uniwersalne Roboty Rossuma. Wywodząc swój neologizm od czeskiego słowa „robota”, oznaczającego „harówkę” lub „niewolę”, Čapek użył pojęcia „robot” w odniesieniu do rasy sztucznych ludzi, którzy zastępują pracowników w futurystycznej dystopii. (W rzeczywistości syntetyczne istoty w tym dziele bardziej przypominają klony niż to, co uznalibyśmy za roboty – hoduje się je w kadziach, a nie buduje z części).

Istniało jednak już wcześniej słowo, które określało sztucznych ludzi i zwierzęta – „automat”. Wywodzi się ono z greki i oznacza „samoporuszający się”. Ta etymologia była zbieżna z arystotelesowską definicją istot żywych jako tych bytów, które mogą poruszać się zgodnie z własną wolą. Samoporuszające się maszyny były obiektami nieożywionymi, które wydawały się zapożyczać od istot żywych ich cechę charakterystyczną: ruch własny. Żyjący w I w. inżynier Heron z Aleksandrii opisał mnóstwo automatów. Wiele z nich miało skomplikowane sieci syfonów, które aktywowały różne funkcje, gdy przepływała przez nie woda. Były to zwłaszcza figury ptaków pijących, trzepoczących i ćwierkających.

Syfon był szczególnie atrakcyjny dla starożytnego konstruktora automatów, ponieważ sprawiał, że woda przemieszcza się w górę, a nie – jak zwykle – w dół. Według Arystotelesa istoty żywe poruszają się zgodnie z własną wolą, podczas gdy rzeczy nieożywione podążają za swoją naturą. Byty ciężkie, zbudowane z ziemi lub wody, poruszają się w dół, a rzeczy lekkie, stworzone z powietrza lub ognia ‒ w górę. Syfon, pozwalając wodzie się wznosić, wydaje się naruszać zasadę Arystotelesa, poza tym ma tendencję do pracy okresowej, tworząc iluzję samowolnego zachowania.

Maszyna do moczenia dam

Wodociągi ‒ również te, które wykorzystują syfony ‒ stanowiły prawdopodobnie najważniejszą kategorię automatów w starożytności i średniowieczu. Płynąca woda przenosiła ruch na figurę lub zestaw figur za pomocą dźwigni, kół linowych albo różnego rodzaju mechanizmów wyzwalających. Przykładem automatu z końca XII w. jest maszyna autorstwa arabskiego wytwórcy Al-Jazariego – pawia fontanna do mycia rąk. Płynąca w niej woda uruchamia małe figurki, które oferują myjącemu najpierw naczynie z perfumowanym mydłem w proszku, a następnie ręcznik do rąk.

Ilustracja z „Księgi wiedzy o pomysłowych urządzeniach mechanicznych” Al-Dżazariego, dwunastowiecznego arabskiego uczonego i wynalazcy, ukazująca działanie fontanny. Edycja dzieła z XIV w.

Takie automaty hydrauliczne rozpowszechniły się w pałacach i bogatych posiadłościach. Tak zwane „figlarne silniki” można było znaleźć już pod koniec XIII w. we francuskim zamku Hesdin; jego księgi rachunkowe wspominają o mechanicznych małpach, słoniu i koźle. W ciągu następnych dwóch stuleci kolekcja zamkowa powiększyła się o „trzy postacie, które do woli tryskają wodą i moczą ludzi”, „maszynę do moczenia dam, gdy na nią nadepną”, „silnik, który po dotknięciu jego gałek uderza w twarz tych, którzy są pod spodem, i pokrywa ich czernią lub bielą [mąką albo pyłem węglowym]”, „okno, w którym – jeśli chce się je otworzyć – pojawia się postać, moczy ludzi i na przekór im ponownie zamyka okno”, „mównica, na której leży tomik ballad, a kiedy ktoś próbuje go przeczytać, zostaje pokryty czernią, gdy zaś tylko zajrzy do środka, jest cały mokry od wody”, „lustro, do którego ludzie są wysyłani, aby patrzyli na siebie, gdy są pobrudzeni, a kiedy w nie patrzą, są znowu cali pokryci mąką i pobieleni” i tak dalej, i tak dalej.

Kiedy francuski eseista i pamiętnikarz Michel de Montaigne podróżował po Europie w latach 1580–1581, automaty hydrauliczne stały się tak powszechne, że zaczęły go nudzić, choć nadal sumiennie zapisywał je w swoim dzienniku podróży. Na przykład w jednym z pałaców widział strumienie wody z „mosiężnych dysz” uruchamianych przez sprężyny. „Gdy damy zajęte są przyglądaniem się bawiącym się rybom, musisz tylko trochę uwolnić jedną sprężynę: natychmiast wszystkie te strumienie tryskają cienkimi, twardymi strumieniami wody na wysokość głowy i nasączają tym chłodem ich spódnice i uda”.

Dwadzieścia lat później francuski król Henryk IV zatrudnił włoskiego inżyniera Tomaso Franciniego, aby zbudował dla niego wodociągi w pałacu królewskim w Saint Germain en Laye. Francini skonstruował groty hydrauliczne poświęcone greckiemu panteonowi oraz ich przygodom: Merkury grał na trąbce, Orfeusz na lirze, Perseusz z kolei uwalniał Andromedę od smoka. Byli tam automatyczni kowale, tkacze, młynarze, stolarze, szlifierze noży i rybacy, którzy przeprowadzali obowiązkowe wodne napady na widzów.

Chrystus strojący miny

Jeszcze częściej niż w ogrodach królewskich i na dworach szlacheckich średniowieczne i wczesnorenesansowe automaty pojawiały się w kościołach i katedrach. Szczególną popularnością cieszyły się automaty pokazujące mamroczącego, mrugającego, wykrzywiającego się na krzyżu Chrystusa. Mechaniczny Chrystus na krucyfiksie, znany jako Rood of Grace, przyciągał pielgrzymów do opactwa Boxley w hrabstwie Kent w XV wieku. Jezus ten „został stworzony, aby przewracać oczami i wykrzywiać wargi za pomocą nitek włosów”. Chrystus mógł poruszać rękami i nogami, kiwać głową i okazywać zadowolenie lub niezadowolenie: „przygryzał wargę i marszczył pogardliwie twarz, kiedy udawał obrażonego, oraz okazywał łagodne, sympatyczne i uśmiechnięte oblicze, kiedy był pogodny”.

Były też mechaniczne diabły. Wiszące w zakrystiach, robiły okropne miny, wyły i wystawiały języki. Szatańskie machiny przewracały oczami oraz wymachiwały rękami i skrzydłami; niektóre miały nawet ruchome rogi i korony.

Florencki architekt Filippo Brunelleschi zmechanizował nawet sam Raj: „można było zobaczyć niebo pełne żywych i ruchomych postaci, a także niezliczone światła, które pojawiały się i znikały jak błyskawice”. Z kolei gdzie indziej misternie skonstruowane piekła dźwięczały grzmotami i rozświetlały się błyskawicami, wypluwając z siebie wijące się mechaniczne węże i smoki.

Za sprawą tych maszyn narodziła się idea, że być może automaty wykonują coś głębszego niż tylko zabawne sztuczki – może one naprawdę odtwarzają sposób działania natury. Kartezjusz przekonująco przedstawił tę koncepcję w latach 40. XVII w., argumentując, że cały świat, również ożywiony, jest zasadniczo maszynerią złożoną z ruchomych części i możliwe, że należy go rozumieć w taki sam sposób, w jaki zegarmistrz pojmuje zegar. Dzieło francuskiego filozofa miało fundamentalne znaczenie dla współczesnej nauki w ogóle, a zwłaszcza dla fizjologii. Rozwijając swój mechanistyczny model nauki, Kartezjusz odwoływał się do otaczających go realistycznych maszyn. Rzeczywiście, mieszkał przez pewien czas w Saint Germain en Laye i prawie na pewno odwiedził hydrauliczne groty Henryka IV, które dokładnie opisał.

Pełna automatyka

Wraz z pojawieniem się w XVI w. cylindra z kołkami – beczki z wystającymi palikami albo prętami, takimi jak w pozytywce – pojawiła się możliwość stworzenia jeszcze bardziej złożonych, realistycznych maszyn. Mniej więcej w tym samym czasie narodziło się też słowo opisujące w szczególności maszyny podobne do ludzi: „android”. Wyraz ten ma greckie korzenie i znaczy „podobny do człowieka”. Pojęcie ukuł Gabriel Naudé, francuski lekarz i bibliotekarz, a także osobisty medyk nikogo innego, jak kochającego automaty Ludwika XIII.

Cylindry z kołkami były urządzeniami programującymi, które instalowano w automatach i organach automatycznych od około 1600 roku. W 1650 r. niemiecki erudyta Athanasius Kircher zaproponował wczesny projekt automatycznych organów hydraulicznych, sterowanych przez cylinder z kołkami i zawierających tańczący szkielet.

Oczywiście anachronizmem jest nazywanie XVI- i XVII-wiecznych cylindrów z kołkami urządzeniami „programującymi”. Bez wątpienia rozwój tych cylindrów postępował linearnie: od kart perforowanych używanych w XIX-wiecznych automatycznych krosnach (które zautomatyzowały tkanie wzorzystych tkanin), poprzez karty perforowane stosowane we wczesnych komputerach, aż po silikonowy procesor. Projektanci automatycznego krosna jako model wykorzystali automaty i automatyczne instrumenty muzyczne. Następnie Charles Babbage – angielski matematyk, który w latach 30. XIX w. zaprojektował pierwsze mechaniczne komputery, zwane silnikami analitycznymi i różnicowymi (Analytical and Difference Engines) – użył automatycznego krosna jako swojego modelu. Rzeczywiście, można by uznać cylinder z kołkami za sekwencję kołków i przerw, tak jak karta perforowana to sekwencja otworów i przerw albo zer i jedynek. Należy jednak pamiętać, że ani Babbage, ani projektanci krosna automatycznego, ani konstruktorzy automatów nie myśleli o tych urządzeniach w kategoriach programowania lub przetwarzania informacji, czyli koncepcji, które nie istniały aż do połowy XX wieku. Na przykład idee podziału pracy zainspirowały automatyczne krosna rewolucji przemysłowej, a także silniki obliczeniowe Babbage’a – były to maszyny przeznaczone przede wszystkim do oddzielania form pracy nieumysłowej od umysłowej.

Począwszy od wczesnego XVIII w., cylindry z kołkami pozwoliły projektować automaty, które faktycznie imitowały wykonywanie określonych zadań. Pierwsze automaty symulacyjne zostały zaprojektowane w 1730 r. przez Francuza Jacques’a Vaucansona i szybko stały się tematem rozmów w całej Europie. Dwa z nich były muzykami, „Dudziarz” i „Flecista”. Flecista miał usta wygięte w czterech kierunkach, delikatne palce ze stawami i płuca zbudowane z miechów dających trzy różne ciśnienia. Był to pierwszy automatyczny muzyk faktycznie grający na instrumencie, a nie pozytywka z ozdobną figurą. Grał na prawdziwym flecie – można było nawet przynieść mu własny.

Trzecim automatem Vaucansona była osławiona „Defekująca Kaczka”. Trzepotała skrzydłami i brykała po kaczemu, a jej główną atrakcją było to, że połykała kawałki kukurydzy lub ziarna, a następnie wydalała je drugim końcem w zmienionej formie. (Ta część przedstawienia była sfingowana: dostarczona z przodu kukurydza pozostawała w kaczce i później operator ją ukradkiem usuwał, natomiast zawartość części tylnej załadowywano wcześniej).

Zegarmistrzowska precyzja

Chociaż żaden z automatów Vaucansona nie przetrwał, ich kuzyni już tak. Wśród nich są trzy androidy zaprojektowane w latach 70. XVIII w. przez szwajcarską rodzinę zegarmistrzów o nazwisku Jaquet-Droz: dama „Muzyk” i dwóch małych chłopców ‒ „Pisarz” i „Rysownik”. „Pisarza” można ustawić tak, aby napisał dowolną wiadomość o długości do czterdziestu znaków, „Rysownik” szkicuje węglem cztery obrazy, a „Muzyk” gra kilka arii na klawesynie. Trio jest niesamowicie realistyczne i nadal występuje na dworze w Neuchatel w Szwajcarii. Oczy androidów podążają za ich palcami podczas pracy; „Rysownik” od czasu do czasu zdmuchuje pył węglowy ze swojej strony, a „Muzyk” wydaje się wzdychać ze wzruszenia podczas gry (w rzeczywistości oddycha przez godzinę przed występem i po nim, wywołując pewien dreszczyk emocji wśród widzów, gdy przychodzą i odchodzą).

Później, w XVIII stuleciu, inżynierowie i konstruktorzy automatów podjęli próby mechanizacji dwóch procesów uważanych za uosobienie żywej inteligencji: mowy i gry w szachy. W latach 70., 80. i 90. XVIII w. masowo zaczęły się pojawiać gadające głowy za sprawą konkursu – sponsorowanego przez Akademię Nauk w Sankt Petersburgu – na maszynę, która potrafi wytwarzać dźwięk samogłosek. Ludzie wykraczali daleko poza same samogłoski. Francuz o imieniu Mical zaprojektował parę gadających głów w 1778 roku. Zawierały one „sztuczne głośnie ułożone na napiętych błonach”, ale ich dialog na cześć Ludwika XVI był raczej nudny: „Król daje pokój Europie” – intonowała pierwsza głowa. „Pokój wieńczy króla chwałą” – odpierała druga. I tak dalej.

Mniej więcej dekadę później węgierski inżynier Wolfgang von Kempelen zaprojektował maszynę mówiącą, która wykorzystywała głośnię z kości słoniowej, miechy zamiast płuc, skórzany trakt głosowy z zawiasowym językiem, gumową jamę ustną i usta oraz nos z dwoma małymi rurkami jako nozdrzami. Jej wypowiedzi były bardziej kapryśne niż te wygłaszane przez gadające głowy Micala. Mówiła na przykład: „Moja żona jest moją przyjaciółką” i „Jedź ze mną do Paryża”.

Kempelen był bardziej znany z innego „automatu”, który zaprojektował i zbudował w 1769 r. ‒ grającego w szachy Turka. Ten naturalnej wielkości model był wystawiany w całej Europie i Ameryce przez samego Kempelena, a następnie przez innych, dopóki nie spłonął w pożarze w 1854 roku. W trakcie swojej długiej kariery pokonał podobno zarówno Napoleona, jak i Charlesa Babbage’a. Chociaż jego ruch – np. ramion i głowy – był pod wieloma względami mechaniczny, nie był to oczywiście w pełni automat. Kluczowym aspektem gry w szachy była praca przychodzących kolejno drobnych, zwinnych prawdziwych szachistów, którzy ukrywali się w piedestale, do czego Kempelen niemal się przyznał, mówiąc, że jego głównym osiągnięciem było stworzenie iluzji. Ludzie bez wątpienia wiedzieli, że to mistyfikacja, ale i tak byli zafascynowani, ponieważ dramatyzowała ona pytanie epoki: czy maszyna może rozumować, a co za tym idzie ‒ czy ludzki umysł może sam w sobie być rodzajem maszyny?

Rycina z książki Josepha Racknitza z 1789 demaskującej sekrety działania maszyny do grania w szachy znanej jako „Turek”, Humboldt University Library, źródło: Wikimedia Commons

Edgar Allan Poe, zafascynowany tym zagadnieniem, w 1836 r. napisał esej na temat Turka Kempelena i silnika różnicowego Babbage’a. Wierzył, że maszyna może liczyć, ponieważ kalkulacja jest stałym i określonym procesem, ale nie uważał, że maszyna może grać w szachy, bo ‒ jak mówił ‒ szachy są nieokreślone: maszyna musi reagować na ruchy przeciwnika. Maszyna Babbage’a była więc autentyczna, a Turek Kempelena fałszywy. Kiedy poleciłam lekturę eseju Edgara Allana Poe studentom inżynierii, uznali oni jego rozumowanie za dziwne: dlaczego maszyna nie może reagować na każdy ruch przeciwnika? Oto kolejny przykład na to, jak ludzkie intuicje dotyczące natury życia, mechanizmu i nauki nieustannie się zmieniają. Poe zakładał, że maszyna z konieczności nie reaguje. Dwa wieki wcześniej Kartezjusz wyszedł z przeciwnego założenia, a prawie dwa wieki później to samo uczynili moi uczniowie.

Jak powinniśmy patrzeć na ptaki napędzane syfonami Herona z Aleksandrii, średniowieczne automaty Chrystusa, renesansowe figlarne silniki, muzyków-androidów, artystów, pisarzy i gadające głowy XVIII wieku? Z pewnością można je postrzegać jako protoplastów nowoczesnych projektów z zakresu robotyki i sztucznej inteligencji. Były one jednak również wyrazem zupełnie innego sposobu pojmowania. Nie ucieleśniały one tak ważnych dziś koncepcji programowania, sprzężenia zwrotnego czy przetwarzania informacji, narodziły się bowiem z innych idei: materia ożywiona a materia nieożywiona, ruch rozmyślny a ruch ograniczony, praca niewymagająca myślenia a inteligentna. Trudno sobie wyobrazić, że nasze własne ramy pojęciowe wydadzą nam się pewnego dnia tak odległe i egzotyczne, jak dziś jawi się arystotelesowski opis syfonów Herona, ale z pewnością tak będzie. Czy wiedza o tym może pomóc nam wyobrazić sobie, co może zastąpić informację, programowanie i sprzężenie zwrotne jako kluczowe pojęcia dla zrozumienia życia, zdolności odczuwania zmysłami, mechanizmu i umysłu?

Pierwotnie tekst ukazał się w serwisie „The Public Domain Review”. Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Dokąd odlatują kawki

któregoś dnia kawka nie pojawiła się jak zwykle
nie zawiadomiła podobnym do szczeku dźwiękiem 
o swojej obecności 
nie zadrapała pazurem o metal
nie zajrzała w okno jedynym niewydziobanym okiem
w którym często szukaliśmy 
odpowiedzi
nadal sypiemy orzechy ale ktoś inny 
przełyka wodę zjada owoce przykuca na jednej 
stópce 
 
nocą porusza się we mnie pestka która rośnie 
w klatce piersiowej coś 
pierzy się stalowo
rozciągam obco odczutą kończynę
palce powoli zmieniają strukturę
prążkowanym naskórkiem
dotykam fotografii z kawką 
mieni się 
bystre spojrzenie błękitnej studni


Wiersz pochodzi z drugiej książki autorki Rzeka i inne ciała, która ukaże się w 2025 r.

Udało się? Jeżeli nie – to zupełnie zrozumiałe: pustych kwadracików było mnóstwo, a każde hasło było podstępne! Na szczęście dla początkujących mamy bardzo pomocą instrukcję.

Jeżeli jednak się udało, to wielkie gratulacje – oficjalnie należysz do, ostrożnie szacując, trójki Polaków, którym ta sztuka wyszła. Zapraszamy do porównania rozwiązań i uzupełnienia Wielkiej Rocznej Krzyżówki.

Uwaga! Znajomość haseł z krzyżówki „Przekroju” przydaje się także w wielu innych sytuacjach życiowych (na przykład podczas gry w Scrabble albo podczas obiecującego podrywu), dlatego do ich przeanalizowania zapraszamy wszystkich Czytelników, nie tylko Szanownych Krzyżówkowiczów.

Hasło: Bez poznawania wiedzy nie ma kształtowania sumienia

Poziomo:

5) MA POCIĄG TOWAROWY – ZAKUPOWICZ

14) OD SŁÓW DO RĘKOCZYNÓW – SZARPANINA

16) WIDZENIE W SZPITALU – UROJENIE

17) AMORYBY – TARŁO

18) STUKA DO SZTUKI – KLAKIER

19) WAJDYLASEK – BRZEZINA

20) MISTRZ SIATKÓWKI – OKULISTA

21) NIE ROZMIENIA SIĘ NA DROBNE – GROSZ

22) DOZĘ DA – APLIKATOR

23) SZTORCOWAŁ ROSJAN – KOSYNIER

24) SUSHI W USTACH POLAKA – EGZOTYZM

25) IMPONUJĄCY ZWÓD – KIWKA

26) MA PRACĘ WE KRWI – SEROLOG

27) PATRZY NA ALPINISTĘ Z GÓRY – HIMALAISTA

28) NIEDOWIEDZĄCY – IGNORANT

29) DZIELNIE ZNIESIE KONTUZJE – NOSZOWY

30) DAMY PIK, KRÓLA PIK, WALETA PIK – TĘTNO

31) ŚRODEK PRZECZYSZCZAJĄCY – SZCZOTKA

35) NIE DAJE PLAMY – NIEKAPEK

40) PLATFORMA KOMUNIKACYJNA – PERON

41) CUDZOJAD – PASOŻYT

43) WSZYSTKIE CECHY – RZEMIOSŁO

44) ORZEŁ POD BOCIANIM GNIAZDEM – BANDERA

45) KSIĄDZ WICEK – WIKARIUSZ

46) SPÓDNICA ZROBIONA NA DRUTACH – KRYNOLINA

47) PRYWATKA NA 1000 OSÓB – PRYWATA

48) ZAPRACOWANA TWARZ – WIZERUNEK

49) ZAJMUJĄCE DZIAŁANIE – EKSPANSJA

54) MIG, MIG, MIG – ESKADRA

58) PO UKOCHANYM KRAJU – UMIŁOWANY

59) JEDEN KWIAT NA STO – STORCZYK

60) W GORĄCEJ WODZIE KĄPANIEC – NARWANIEC

61) LEKCJA SŁOWACKIEGO DLA POCZĄTKUJĄCYCH – ROMANTYZM

62) JAK KAMIEŃ W WODĘ – KATARAKTA

63) NA PRAWDĘ – AUTENTYZM

64) NA WSZELKI WYPADEK – ODKŁADANIE

70) DAJE PRAWO JAZDY – TRZEŹWOŚĆ

75) PĘTA GRAM – PLASTEREK

80) DO ZAMIESZKANIA JEDEN KROK – OSADNICTWO

82) PRZEKAZ POCZTOWY – PRZESŁANIE

83) DUCHA CZŁOWIEK – SPIRYTYSTA

85) MINI WĘDLINI – KABANOSIK

90) NIEWIELKIE ZAINTERESOWANIE – CIEKAWOSTKA

91) UKRAIŃSKI PRZYDOMEK – TARAS

92) DŁUGIE PODANIE – WRZUTKA

93) CIASTECZKO, OTWÓRZ SIĘ – SEZAMKA

94) MOTOR PRĄD BIERZE STĄD – ISKROWNIK

95) GIGA HARCE – SUPERZABAWA

96) CZEKA NA DOKTORA – ADIUNKT

97) DRUGIE STWORZENIE – REKREACJA

98) PRZYCISK DO OTWIERANIA OKNA – ENTER

99) ŻADNA STRATA – INTRATA

100) KTO TO MOVIE – NARRATOR

Pionowo:

1) NIE WIDZI DOBRZE – CZARNOWIDZ

2) NA WACIK – PRZEMYWACZ

3) PRZYSZ. DR HAB. – HABILITANT

4) ŻEBY NIE NAPADAŁO – NIEAGRESJA

5) NIEZDROWY ZGRYZ – ZATROSKANIE

6) POLESIE – KARCZOWISKO

7) AKWIZYTOR IDEI – PROPAGATOR

8) ZDAWANA ŚPIEWAJĄCO – WOKALISTYKA

9) BIZNES POSTAWIONY NA GŁOWIE – CZAPKARSTWO

10) POLSKOSŁOWACJA – EUROREGION

11) INWAZJA MOCY – POBUDZENIE

12) PAN GODZILLA – MEDIATOR

13) POKOJU I PODSTĘPU – WIETRZENIE

15) MALARZA I ŻOŁNIERZA – PISTOLET

31) POCIENKOWANIE – SKRAWANIE

32) NIE ODDZIELI GRUBĄ KRESKĄ – CIENKOPIS

33) PADA NIEDALEKO OD JABŁKA – OBIERZYNA

34) BIUROKREACJA – KOSZULA

36) PODAWANY DO HERBATKI – IMBRYCZEK

37) MA KARĘ ZA KARE – KONIOKRAD

38) MACIE W MACIE – PLECIONKA

39) OJCZYZNA NOEGO – KRAJARKA

40) DOWÓD TYMCZASOWY – POSZLAKA

42) OLIWA PO WIERZCHU PŁYWA – TANKOWIEC

50) FRONTMAN – KOMBATANT

51) PRACUJE DO UTRATY TCHU – POŁAWIACZ

52) TEGO JESZCZE NIE BYŁO – NOWINKA

53) OFLAGOWANIE – JENIECTWO

55) OGLĄDANIE SIĘ OPŁACA – ABONAMENT

56) WIERSZOKLEPA – RECYTATOR

57) KOCIA MORDA – PYSZCZEK

59) ROZBIJA SIĘ W ŻÓŁWIM TEMPIE – SKORUPA

65) JEŹDZI NA ROLKACH – DESKA

66) STOI NA WARCIE – ŁÓDKA

67) DZIWO – WODZI W KÓŁKO

68) GRYZĄCY KOŁNIERZ – NUTRIA

69) DŁUGI, WIERSZOWANY, KRĘTY – EPOS

71) WYRZECZENIE – ROZLEWISKO

72) JUŻ MU SIĘ NIE PRZELEWA – EKSBANKIER

73) SŁOWO DAJE I ODBIERA – WIAROŁOMCA

74) DO PICIA I DO BICIA – ŚMIETANKA

76) MYLONA Z SERWEROWNIĄ – SEROWARNIA

77) HIPHIPHURRANT – ENTUZJASTA

78) NIE PALI SIĘ GASIĆ – EKSSTRAŻAK

79) POSTAWIONY W ZBOŻNYM CELU – SPICHLERZ

81) CO DWIE ŁODZIE, TO JEDNA – KATAMARAN

84) PRZEKROCZYŁ WSZELKIE GRANICE – PASZPORT

85) WODA O KILKU STOPNIACH – KASKADA

86) NAJWIĘKSZY ROZMIAR – BEZMIAR

87) POWOŁUJE SIĘ NA BISKUPA – NOMINAT

88) STRZELA NA 100 METRÓW – STARTER

89) WSCHODNIA PIĘKNOŚĆ – KRASOTA

 

Rozwiązanie 10 różnic z rocznego wydania „Przekroju”: 

ilustracja: Marek Raczkowski

Kiedy zaczynał pisać, spuszczał ze smyczy wyobraźnię. Nie miał szacunku do autorytetów, kpił z uświęconych zasad i wartości. Jego twórczość zainspirowała całe pokolenia pisarzy i filozofów. Nazywał się Alfred Jarry.

Jeśli geniusz artysty mierzyć wpływem, jaki wywarł on na innych twórców, albo liczbą nurtów, którym dał początek, Alfred Jarry nie ma sobie równych: badacze wiążą z jego nazwiskiem początki dadaizmu, surrealizmu, teatru absurdu, futuryzmu, egzystencjalizmu, sytuacjonizmu, postmodernizmu i pisarstwa kombinatorycznego. Każdy, kto poszukuje rewolucyjnych idei w literaturze i sztuce, prędzej czy później trafi na nazwisko urodzonego w 1873 r. Francuza. Już za życia bezpośrednio inspirował takich twórców, jak Pablo Picasso, Henri Rousseau czy Guillaume Apollinaire. Na liście osób, które wprost nawiązywały do jego dzieła, znajdują się najwybitniejsi przedstawiciele XX-wiecznej zachodniej kultury, m.in. Marcel Duchamp, Max Ernst, Man Ray, Joan Miró, Eugène Ionesco, Boris Vian, Louise Bourgeois, Luis Buñuel, Unica Zürn, Italo Calvino, Roland Topor, Julio Cortázar, Jean Baudrillard czy Umberto Eco. Spośród polskich twórców należy wymienić przede wszystkim Stefana i Franciszkę Themersonów. Słynny awangardowy kompozytor John Cage nie był miłośnikiem twórczości Jarry’ego, ale miał przyznać, że dziś właściwie wszyscy pozostają pod jego wpływem.

Twórczość literacka Jarry’ego nie była objętościowo wielka, ale każde dzieło otwierało nowe horyzonty dla współczesnej sztuki. Najbardziej znany jest z przekomicznych sztuk teatralnych o Królu Ubu, nawiązujących do tradycji jarmarcznych spektakli marionetkowych, w których rabelaisowski humor łączy się z absurdem, anarchią i szaleństwem. Jarry bezlitośnie zadrwił z języka i fundamentów europejskiej kultury artystycznej. Otwierająca Ubu Króla kwestia to słynny okrzyk „Merdre!” („Grówno!” w przekładzie Boya-Żeleńskiego); tytułowy Ubu rządzi nieistniejącą Polską i zamiast berła dzierży w dłoni szczotkę klozetową. Paryska premiera tego dzieła zakończyła się skandalem i część publiczności po pierwszym „Merdre!” opuściła salę, ale powrót do starych form nie był już możliwy – rozpoczął się nowy etap dla zachodniej sztuki.

Obcowanie z większością dzieł Jarry’ego to doświadczenie wyzwalającego absurdu i przekraczania wszelkich granic wyobraźni. Jego powieść Nadsamiec traktuje o rowerzystach poddanych kuracji sterydowej ścigających się z lokomotywą i próbie osiągnięcia jak największej liczby orgazmów w ciągu jednej doby. Krótki tekst Pasja, czyli rajd górski to z kolei nowa wersja historii Chrystusa, w której krzyż został zamieniony na rower. Jedno z pierwszych zdań utworu brzmi: „Jezus rusza pełnym gazem” (przeł. J. Gondowicz). Zbawiciel ściga się z dwoma łotrami i zalicza wywrotki, a Piłat jest sędzią startowym. Jarry pisał to wszystko ponad sto lat temu.

Prorok nowej dziedziny

Dla wielu jednak jego największym osiągnięciem było stworzenie nowej dyscypliny: ’patafizyki (z apostrofem na początku). Dla niektórych to pseudonauka, pseudofilozofia, co najwyżej inteligentna, humorystyczna parodia współczesnej nauki. Niemniej jej zwolennicy traktowali ją całkiem poważnie jako oryginalny system myślowy.

Literacką wykładnią i przykładem realizacji ’patafizyki jest powieść Czyny i myśli doktora Faustrolla, patafizyka. Powieść neoscjentystyczna. To kunsztowna wariacja na temat mitu doktora Fausta, która zaczyna się od opisu głównego bohatera dyndającego dla rozrywki na szubienicy. Faustroll urodził się jako 63-latek i przez całe życie zachował ten wiek; jest genialnym uczonym, którego wypowiedzi nawiązują parodystycznie do dialogów Platona i innych starożytnych filozofów. Jarry łączy w nich ówczesną fizykę z ezoteryczną spekulacją i rubasznym komizmem. Fabułę napędza fantasmagoryczna podróż po Paryżu: bohaterowie siedzą w łodzi, ale podróżują po lądzie. Obok Faustrolla występuje tam ścigający go komornik i psiogłowy pawian, który komentuje wydarzenia zawsze w ten sam sposób: „Ha, ha!”. Osobliwe przygody Faustrolla mają w sobie element cudowności i przypominają wydaną kilka dekad wcześniej Alicję w Krainie Czarów, choć bez wątpienia nie jest to literatura dla najmłodszych. Faustroll w przekonujący sposób potrafi wykazać, że żywy koń jest w istocie wirującym meblem albo że Słońce to glob zimny, jednolity i stały. Dzięki swojej przedziwnej wiedzy dla kaprysu potrafi stać się mniejszy, niż jest, i przyjąć postać wodnej kuli. Powieść kończą matematyczne rozważania o istocie Boga: z rozpisanych na kilka stron równań wynika, że Bóg jest punktem styczności między liczbą zero a nieskończonością.

Jan Gondowicz, niestrudzony popularyzator ’patafizyki i tłumacz na język polski najważniejszych dzieł patafizycznych, w posłowiu do Czynów i myśli doktora Faustrolla… celnie zauważa, że nie powinno się mylić Faustrolla z Królem Ubu. Podobieństwa łączące te dwie postaci są pozorne. Faustroll nie jest rzecznikiem czystego absurdu, tylko prorokiem nowej dziedziny łączącej świat zewnętrzny z wewnętrznym. To pionier nauki przyszłości, eksplorator świata wyobraźni.

Książka Christiana Boka ’Pataphysics. The Poetics of an Imaginary Science ukazuje mnogość filozoficznych interpretacji nauki Jarry’ego; ’patafizyka jest tam przedstawiona jako zalążek antymetafizycznych filozofii Jacques’a Derridy czy Gilles’a Deleuze’a. Sam Deleuze napisał zresztą esej, w którym określił Jarry’ego jako prekursora myśli Martina Heideggera. W analizach patafizyków nigdy jednak do końca nie wiadomo, co jest serio, a co na niby (choć jak zobaczymy, na gruncie ‘patafizyki to rozróżnienie ulega unieważnieniu).

Poproszę wykałaczkę

Amerykański pisarz Roger Shattuck w swoim biograficznym szkicu o Jarrym stwierdził, że zniósł on różnicę między literaturą a życiem: już samą jego postać można rozpatrywać jako fascynujące dzieło sztuki. Powiedzieć, że Jarry był ekscentrykiem, to nie powiedzieć nic. Jego krótkie życie stanowi niewyczerpane źródło anegdot, które mogą być dobrym wprowadzeniem nie tylko w ducha dawnej cyganerii artystycznej, ale także samej ’patafizyki.

Już jako nastolatek Jarry przejawiał przebłyski geniuszu i szaleństwa (członkowie jego rodziny od strony matki byli pacjentami zakładów psychiatrycznych). Kiedy był w liceum, on i jego koledzy przebierali się za zakonników czy dworzan z szablami i w tych kostiumach napadali na przechodniów. Cykl sztuk o Królu Ubu zaczął tworzyć już w wieku 15 lat. Niepokoił nauczycieli i rówieśników, mówiąc w sztywny, urywany sposób.

Ze służby we francuskiej armii zwolniono go z powodów zdrowotnych; sam rozpropagował wersję, zgodnie z którą notatka lekarska opisująca przyczynę zwolnienia brzmiała: „przedwczesny debilizm”. Według jednej z licznych legend, gdy przełożony nakazał mu zamiatać podłogę, Jarry miał chętnie na to przystać zapytać: „Ale w którą stronę?”.

Był bardzo niski, chodził w pelerynach i cylindrach, ale od pasa w dół ubierał się jak kolarz szosowy – wkładał nogawki spodni w skarpety. Nie rozstawał się ze swoim rowerem, za który ponoć nigdy nie zapłacił (wyrazem ogromnej pasji do tego pojazdu był wspomniany Nadsamiec). W swych mieszkaniach trzymał sowy, m.in. z powodu zamiłowania do kształtu ich dziobów oraz przez sympatię do nocnej aktywności; pomieszczenia wypełniały również kadzielnice oraz krucyfiksy. Nosił ze sobą rewolwer, a jego biografowie twierdzą, że sam wywoływał strzelaniny pod Paryżem. Pewnego razu, gdy celował na jakimś podwórzu do butelek, jedna z sąsiadek miała krzyknąć do niego, że boi się o swoje dzieci; Jarry wesoło jej odpowiedział, że nie ma co się martwić o dzieci – obiecał, że w razie potrzeby pomoże stworzyć nowe. Uwielbiał wędkarstwo, kajakarstwo i szermierkę. Nie należy jednak sądzić, że był człowiekiem niebezpiecznym czy nieobliczalnym; przyjaciele postrzegali go jako osobę szlachetną i dobrą.

Podobnie jak jego ojciec uzależnił się od alkoholu – pił monstrualne ilości absyntu, co stopniowo wyniszczało jego organizm i ostatecznie, w 1907 r., doprowadziło do jego śmierci. Miał wówczas trzydzieści trzy lata. Wywrotowy humor Jarry’ego objawił się nawet w ostatnich słowach wypowiedzianych w szpitalu. Brzmiały: „Poproszę wykałaczkę”. I rzeczywiście, podłubał w zębach, po czym zmarł. Po śmierci skromne mieszkanie twórcy oczyszczono ze wszelkich pism i przedmiotów. Właścicielem niektórych jego notatek i rewolweru stał się później Pablo Picasso (pewnego razu użył go zresztą do odstraszania hiszpańskich wieśniaków, oburzonych, że artysta mieszka z kobietą bez ślubu).

Rozwiązania wyobraźni

Czym jest sama ’patafizyka? Jej twórcy twierdzą, że dziedziny tej nie da się zdefiniować za pomocą terminów niepatafizycznych. Słynna, oryginalna definicja nowej nauki w przekładzie Gondowicza brzmi: „’Patafizyka stanowi teorię urojonych rozwiązań, która zarysom rzeczy przypisuje zawarte w nich symbolicznie własności potencjalne”.

Może się wydawać, że to jedynie coś w rodzaju szaleńczego i dowcipnego połączenia zachodniej i wschodniej metafizyki, fizyki oraz ezoteryzmu, ale takie określenie nie byłoby do końca precyzyjne i sprawiedliwe. Słowo „patafizyka” to parodia pojęcia „metafizyka”, terminu stworzonego przez następców Arystotelesa, kiedy porządkowali jego dzieła. Odnosi się do tego, co „ponad fizyką” – podobno pisma metafizyczne znajdowały się nad fizycznymi, ale jest w tym też dodatkowy sens, ponieważ metafizyka obejmuje problematykę świata fizycznego. ’Patafizyka zaś uwzględnia metafizykę i ją przekracza; ma być więc tym dla metafizyki, czym metafizyka jest dla fizyki. Podczas gdy metafizyka zajmowała się „wiecznością”, patafizyk Faustroll interesował się „wietrznością” (w przekładach Gondowicza)

’Patafizyka kwestionuje podstawową dla nauki metodę indukcji: wychodzenia od pojedynczego eksperymentu i budowania na jego podstawie ogólnego prawa. Nauka Jarry’ego podkreśla, że świat składa się tylko z wyjątków: każde wydarzenie rządzi się osobnymi prawami. ’Patafizyka interesuje się więc wyłącznie tym, co pojedyncze – odstępstwami od reguł.

Odrzucając idee praw ogólnych, chce uchodzić za „nauką czystą”, wolną od nieprecyzyjnych uogólnień. W nauce Jarry’ego stosuje się rozwiązania wyobraźni. Skoro każde wydarzenie w świecie posiada nieskończoną liczbę przyczyn, dane zjawisko możemy tłumaczyć w dowolny sposób, bo wszystkie wyjaśnienia okazują się arbitralne i dowolne. ’Patafizyka opisuje wszechświat dodatkowy w stosunku naszego, któremu powinniśmy poświęcić więcej uwagi – wyjątkowości zwykłego świata nie potrafimy bowiem dostrzec: a to dlatego, że nasz umysł zdominowany jest przez myślenie według reguł ogólnych.

Warto dodać, że Jarry uczęszczał na wykłady wielkiego filozofa francuskiego, Henriego Bergsona (podobno miał ponad 700 stron notatek z tych wykładów); wydaje się, że ten fakt nie był bez znaczenia dla powstania ’patafizyki. Bergsonowska krytyka pojęć przestrzeni i czasu, a także rozumienie śmiechu jako produktu twórczej wyobraźni przekraczającej sztywne, mechanistyczne pojmowanie życia to idee, które łatwo pogodzić z nauką Jarry’ego.

Można więc powiedzieć, że to nauka, w której powaga, absurd i komizm łączą się w jedną nierozerwalną całość, wyprowadzoną z indywidualnej, wyjątkowej wyobraźni każdego jej wyznawcy. To właśnie jedna z głównych przyczyn, dla których ’patafizyka zainteresowała surrealistów. Tyle że nie jest ona żartem. Zgodnie z charakterystyką Shuttucka, patafizyk się nie śmieje. ’Patafizyka nie jest też rodzajem buntu wobec zastanych wartości – gdyby tak było, stanowiłaby jedynie banalną negację tych wartości, jej odbicie. W rzeczywistości patafizyk może zachowywać się tak jak każdy inny człowiek – wyróżnia go tylko patafizyczna perspektywa. Tutaj wszystkie wartości – etyczne, estetyczne, poznawcze – są sobie równe. Jeśli wszystko ma taką samą wagę, żadne zmiany w życiu indywidualnym czy zbiorowym nie mają sensu (ale konsekwencją takiego podejścia nie musi być obojętność wobec spraw codziennych czy problematyki społecznej, zaangażowanie w taką problematykę powinno po prostu uwzględniać kontekst patafizyczny).

Dla Borisa Viana, jednego z najważniejszych XX-wiecznych patafizyków, istotą nauki Jarry’ego była „równorzędność wszystkiego” – nie ma różnicy między powagą i humorem: wszystko jest ’patafizyką, nic poza nią nie istnieje. Wszystko jest równoważne, również słowa, filozofie, nauki, myśli czy formy sztuki; nie ma żadnych świętości, dlatego Jezus może jechać rowerem na Golgotę, a Ubu dzierżyć szczotkę klozetową zamiast berła.

Rzecznik zwykłej nauki mógłby stwierdzić, że to propagowanie głupoty – patafizyk jednak bez trudu wykaże, że wszelka głupota jest niemożliwa. Nierozumność wywołuje bowiem swoje przeciwieństwo, czyli rozum, pośrednio więc przyczynia się do powstania mądrości. Tutaj dochodzimy do kolejnej idei patafizycznej: łączenia wszelkich przeciwieństw. Wybitny francuski pisarz i patafizyk Raymond Queneau wskazywał, że ‘patafizyka polega na prawdzie sprzeczności.

To zatem filozoficzna koncepcja, uwzględniająca określony sposób doświadczania i postrzegania świata. Według patafizyków cały kosmos jest patafizyczny, lecz tylko niektórzy – wtajemniczeni – są tego faktu świadomi.

Zakon Nauk Zbędnych

W roku 1948 w Paryżu utworzono Collegium ’Patafizyki, organizację będącą swoistym hołdem dla twórczości Jarry’ego. Jednym z jej celów jest szerzenie ’patafizyki zarówno na tym świecie, jak i na innych światach. Publikowane przez tę instytucję pisma zawierają m.in. pastisze akademickich rozpraw czy biurokratycznych sprawozdań dotyczących struktury samej organizacji. Ale także oryginalną twórczość członków – to w siódmym numerze „Cahiers du Collège de ’Pataphysique” („Zeszytów Collegium ‘Patafizyki”) ukazała się po raz pierwszy słynna, przełomowa sztuka Eugène’a Ionesco Łysa śpiewaczka.

Poetyka oficjalnych dokumentów Collegium została nakreślona już w fundatorskich tekstach Jarry’ego, który w Almanachach Ojca Ubu spisał wymagania, jakie musi spełniać śmiałek chcący wstąpić do Zakonu Wielkiej Kałdulii: powinien dysponować mózgiem o wadze co najmniej 30 gramów oraz dwojgiem lub więcej oczu; ponadto być zdolnym do okazania minimum 300 włosów na brodzie (w przypadku kobiet ta liczba wynosi 45).

Prawa rządzące Collegium ’Patafizyki to oczywiście prawa wyjątków i wyobraźni. Statut organizacji określa m.in. kurs podstawowy Collegium. W przekładach Agnieszki Taborskiej są to np. ’Patafizyka Ogólna i Dialektyka Nauk Zbędnych; ’Patafizyka Stosowana i Matołologia; Dzieje ’Patafizyki i ich Egzegeza; Krokodylistyka i Gra Półsłowek; Ćwiczenia z Szermierki i Psiogłowiectwa Eksperymentalnego, a także Ćwiczenia na Maszynie do Wymóżdżania.

Członkowie Collegium liczą lata nie od narodzin Chrystusa, lecz od narodzin Jarry’ego: mamy obecnie 152 rok Ery Patafizycznej. Posługują się stworzonym przez niego „Kalendarzem Ojca Ubu” i rozwijają go. Składa się on z 13 miesięcy i oryginalnych dni tygodnia (za ich pomocą datują korespondencję bądź oficjalne zarządzenia). Niektóre spośród patafizycznych miesięcy mają takie nazwy jak „ha-ha”, „merdre”, „fallus” czy „rowerowy pedał”. Rok zawsze zaczyna się od wtorku nazywanego „Wymóżdżeniem”. Przykładowo, artykuł ten zacząłem pisać w siódme wymóżdżenie 152 roku Ery Patafizycznej.

Na wzór kalendarza katolickiego każdy dzień w miesiącu poświęcony jest jakiemuś patafizycznemu świętemu – w tłumaczeniu Gondowicza mowa np. o św. Bertylli, dziewicy i wdowie; św. Eksremiuszu, św. Pale, św. Kudle czy św. Kałdulii. Trzynasty dzień każdego miesiąca to zawsze piątek. Zgodnie z prawem wyjątków każdy dzień w miesiącu może być jednak inaczej wyobrażany.

W Collegium obowiązuje ścisła hierarchia i charakterystyczne nazewnictwo. Wysoko postawieni i szanowani patafizycy noszą tytuł „Ojców Ubu” czy „Transcedentalnych Satrapów”. Tytuły „Wielkich Satrapów” otrzymali m.in. Boris Vian czy Marcel Duchamp.

Do stowarzyszenia należeli wybitni i słynni przedstawicieli kultury XX-wiecznej. W latach 70. z powodu śmierci kilku ważniejszych członków podjęto decyzję o ukryciu działalności tej organizacji i do niedawna funkcjonowała ona jako stowarzyszenie tajemne. Powody tej decyzji nie są jasne. Andrew Hugill w książce Pataphysics. A Useless Guide (’Patafizyka. Poradnik bezużyteczny) wskazuje, że istotnym czynnikiem mogła być śmierć ważnych „Transcendentalnych Satrapów”, takich jak: Max Ernst (1976), Man Ray (1976), Raymond Queneau (1976), Jacques Prèvert (1977), Pascal Pia (1979), René Clair (1981) i Joan Miró (1983). Autor nie wyklucza jednak również przyczyn numerologicznych: okultyzacja wypadałaby w roku setnym Ery Patafizycznej, a zakończyła się w 2000 r. w rachubie niepatafizycznej.

Słynna grupa literacka OuLiPo, inicjowana m.in przez „Satrapę” Raymonda Queneau, została założona jako podkomisja Collegium. Jej członkowie pisali za pomocą tzw. przymusów, nakładając na tekst sztuczne ograniczenia. Mogło to być nieużywanie określonych liter (Zniknięcia Pereca pozbawione samogłoski „e”), opisywanie tego samego wydarzenia na sto różnych sposobów (Ćwiczenia stylistyczne Queneau) czy stworzenie powieści zawierającej tylko pierwsze rozdziały (Jeśli zimową nocą podróżny Calvina). Przez OuLiPo zdecydowanie przewija się patafizyczna idea poszukiwania urojonych rozwiązań.

Łatwo zrozumieć fascynację ’patafizyką w kręgach surrealistycznych, choć możliwe, że była skutkiem pewnej pomyłki. Jarry nie tworzył w wyniku wolnej gry skojarzeń, pisma automatycznego czy swobodnego wyrzucania z siebie treści nieświadomych. Mimo pewnego podobieństwa końcowych efektów Jarry stosował zupełnie odmienne metody twórcze.

Począwszy od drugiej połowy XX w., powstawały różne organizacje zajmujące się szerzeniem ’patafizyki poza Francją (ważne ośrodki to Włochy i Kanada). Choć zawsze był to ruch zdominowany przez mężczyzn, odnotujmy, że w 2001 r. w Kanadzie założono The Laboratory of Feminist Pataphysics (Laboratorium Patafizyki Feministycznej).

Święci idioci

Wpływ ’patafizyki na współczesną kulturę nie ogranicza się jedynie do działalności oficjalnie zadeklarowanych patafizyków. Za przykład kontynuacji dzieła Jarry’ego może posłużyć słynna pseudoreligia dyskordianizmu. Jej dogmaty są z ducha patafizyczne: w tej religii każdy jest papieżem. Jej „święte pismo”, Principia Discordia, napisane przez fikcyjnego Malaklipsę Młodszego bazuje na specyficznej dla ’patafizyki zabawie formą i celebracji głupoty. Znajdujący się w niej formularz dla chcących dołączyć do Stowarzyszenia Dyskordian wymaga zaznaczenia odpowiedniego pola „tak/nie” w kategorii „urodziłem się” (Podobnie we wspomnianych Almanachach Ojca Ubu – w kategorii „oczy” należy zaznaczyć „dwoje lub więcej”), a także podać swoją rasę: „człowiek lub koń”. Trzeba zadeklarować, czy edukację zakończyło się w pierwszym, drugim, trzecim, czwartym, piątym czy szóstym roku życia. Można również wyszczególnić epizody psychotyczne z ostatniej doby.

Ślady idei Jarry’ego przewijają się też w twórczości pisarzy nienawiązujących wprost do ’patafizyki. Hugill w przekonujący sposób dowodzi, że idee patafizyczne przeniknęły do dzieła Jorge Luisa Borgesa, bez którego trudno wyobrazić sobie literaturę współczesną. Dla twórczości Argentyńczyka charakterystyczna jest mieszanka prawdy historycznej czy naukowej oraz fikcji. Wielokrotnie w swoich utworach odwoływał się do nieistniejących dzieł, zmyślonych informacji encyklopedycznych lub akademickich – oto przykład „rozwiązań wyobraźni” (nawet jeśli Borges nie nawiązywał wprost do pism Jarry’ego, wydaje się niemożliwe, by nie znał jego twórczości: pierwszy tom jego opowiadań był ściśle inspirowany Żywotami urojonymi Marcela Schwoba, któremu Jarry zadedykował Ubu Króla).

Choć można dowodzić, że Jarry dał początek różnym izmom, jego ’patafizyka nigdy nie stała się prądem filozoficznym czy literackim. Wymyka się prostym definicjom i nie sposób powiązać jej z jakimikolwiek tendencjami ideologicznymi; choć ma niewielu zwolenników, są to twórcy znaczący i wpływowi.

Jeśli nie ma w świecie żadnych praw ogólnych, to istnieje jedynie absurd. To twierdzenie nie powinno nas jednak przygnębiać. Za sprawą zabawy formą ’patafizyka jawi się jako specyficzny zachodni odpowiednik japońskich koanów czy sufickich opowieści o świętych idiotach, które wywracają do góry nogami zastane wyobrażenia o rzeczywistości i wyzwalają umysł, ukazując nowe wymiary świata zewnętrznego i wewnętrznego.

 

 

list do Mikołaja

nie uwierzysz
ale w tym roku będę prosić lakonicznie
jak nigdy w życiu
nic mi nie przynoś
wszystko mam
wszystkich mam
 
tylko nie zabieraj


Komentarz autorki:

Od kiedy siebie pamiętam, największą magią dla mnie był Święty Mikołaj. Kładłam się spać kilka razy w ciągu dnia z nadzieją, że tym razem przyjdzie wcześniej, że może w końcu się spotkamy, ale zawsze przychodził tylko w nocy i zawsze wiedział wszystko o moich marzeniach. Do teraz wierzę całym sercem, że słyszy, że wie, że zrobi wszystko. Chociaż lata mijają, moje marzenie jest niezmienne.

Wiersz pochodzi z wydanego wspólnie z Krzysztofem Michem tomu tylko nie zabieraj, wyd. MK Maria Kuczara, Kraków 2024.

Czy istnieje jedna recepta na bycie sobą? A może moglibyśmy zacząć myśleć o sobie jak o procesie? Teoria sieciowej jaźni zakłada, że nasza tożsamość jest różnorodna i płynna.

Kim jestem? Wszyscy zadajemy sobie to pytanie, a także inne, podobne. Czy moją tożsamość definiuje to, co mam w genach, czy to, jak mnie wychowano? Czy mogę się zmienić, a jeśli tak – w jakim stopniu? Czy mam tylko jedną tożsamość, czy mogę mieć ich kilka? Zmagamy się z tymi kwestiami już od samego zarania filozofii. Są ważne, bo wpływają na to, w jaki sposób podejmujemy decyzje i jak sami oddziałujemy na świat. Dla Sokratesa zrozumienie samego siebie było wręcz niezbędne, by wiedzieć, jak mamy żyć – w zgodzie ze sobą i w zgodzie z innymi. Całe nasze samostanowienie opiera się na wiedzy o sobie, o innych i o świecie, który nas otacza. To, jak rozumiemy ludzką naturę i samych siebie, jest odzwierciedlone nawet w formach sprawowania władzy. Pytanie „Kim jestem?” ma zatem daleko idące implikacje.

***

Wielu filozofów – a przynajmniej tych zachodnich – próbowało określić konkretne, niezmienne warunki bycia jaźnią. Popularnym psychologicznym podejściem do tej kwestii jest koncepcja ciągłości świadomości. Zakłada ona, że jaźń to świadomość zawierająca osobiste wspomnienia i zdająca sobie sprawę z własnego istnienia. Niektórzy, np. Kartezjusz, utrzymują, że jaźń to połączenie ciała i umysłu; według innych to głównie – lub wyłącznie – świadomość. Zwolennikiem tej drugiej teorii był John Locke, który w eksperymencie myślowym chciał przeszczepić świadomość księcia i wszystkie wspomnienia do ciała szewca, by dowieść, że tożsamość osobowa jest ściśle powiązana ze świadomością. Takich eksperymentów myślowych, rozwijających podejście psychologiczne, rozważano zresztą wiele – od przeszczepiania osobowości przez rozszczepianie mózgów aż po teleportację. Współcześni filozofowie z obozu „animalistycznego” krytykują jednak owo podejście, twierdząc, że jaźń można zdefiniować po prostu jako biologiczny organizm ludzki (Arystoteles prędzej zgodziłby się z takim właśnie stanowiskiem niż z ujęciem czysto psychologicznym). Oba te podejścia – psychologiczne i animalistyczne – można nazwać „pudełkowymi”, ponieważ traktują ciało jako swego rodzaju pojemnik dla naszych funkcji psychologicznych albo umiejscowienie funkcji biologicznych.

W każdym z tych ujęć ujawnia się dążenie filozofów do tego, by poszukiwać tej jednej, konkretnej, wyróżniającej rzeczy, która pozwoli określić, co jest właśnie jaźnią i niczym innym, oraz rozpoznać jaźnie jako takie, niezależnie od różnic występujących między nimi. Perspektywa psychologiczna zakłada, że jaźń to osobowa świadomość, animalistyczna zaś – że to organizm: ludzki lub zwierzęcy. W konsekwencji mamy do czynienia z jednowymiarową, w pewnym stopniu uproszczoną wizją tego, czym jest jaźń. Nie uwzględnia ona czynników społecznych, kulturowych czy międzyludzkich, które także definiują naszą tożsamość, a wielu z nas postrzega je wręcz jako kluczowe dla swojego samookreślenia. Tak jak jaźnie mają różną samoświadomość i różne osobiste wspomnienia, mogą też mieć odmienne relacje społeczne, konteksty kulturowe czy cechy osobowości. Te ostatnie potrafią w swojej specyfice bardzo się od siebie różnić, jednak dla tożsamości jaźni są tak samo istotne jak biologia, pamięć czy samoświadomość.

Faktycznie, część filozofów wzięła wpływ tych czynników pod uwagę. Sprzeciwili się redukcyjnemu podejściu do kwestii jaźni i zaproponowali w zamian ramy teoretyczne uwzględniające naszą złożoność i wielowymiarowość. Z tego nurtu wywodzi się pojęcie jaźni sieciowej, które narodziło się pod koniec XX w. i rozwijane jest również obecnie przez filozofów operujących szerszym rozumieniem tego, czym jest jaźń. Niektórzy z nich zajmują się jaźnią w ujęciu narracyjnym i antropologicznym. Także nurty komunitariańskie i feministyczne w filozofii skłaniają się ku podejściu relacyjnemu, uznającemu zakorzenienie jaźni w kontekście społecznym, ich wzajemne powiązania i krzyżowanie się. Według tych relacyjnych teorii to społeczne więzi i tożsamości są kluczowe do zrozumienia, kim jest dana osoba.

Tożsamość społeczna to nic innego jak cechy, które posiadamy ze względu na przynależność do danej społeczności (np. lokalnej, zawodowej, etnicznej, religijnej), kategorie społeczne (kolor skóry, tożsamość płciowa, klasa społeczna, poglądy polityczne) albo relacje międzyludzkie (bycie małżonkiem, rodzicem, przyjacielem, sąsiadem). Oznacza to, że jaźń jest definiowana nie tylko przez pamięć, świadomość czy rzeczywiste ucieleśnienie relacji społecznych, lecz także przez sam fakt istnienia tych relacji. To, co w filozofii nazywa się koncepcją poznania 4E – od poznania ucieleśnionego, osadzonego, związanego z działaniem i rozszerzonego [embodied, embedded, enactive, extended cognition – przyp. tłum.] – oznacza więc również przejście do bardziej relacyjnego, a mniej „pudełkowego” rozumienia jaźni. Już za sprawą teorii relacyjnych dokonuje się więc zmiana paradygmatu prowadząca do porzucenia redukcyjnego podejścia do jaźni na rzecz uznania jej złożoności. Teoria jaźni sieciowej idzie jeszcze o  krok dalej, zakładając, że jaźń jest w pełni oparta na relacjach – zarówno tych społecznych, jak i fizycznych, genetycznych, psychologicznych, emocjonalnych czy biologicznych, których splot tworzy właśnie sieciowa jaźń. Poza tym jaźń ewoluuje, nabywa i traci pewne cechy wraz ze zmieniającymi się warunkami – nawet jeśli pozostaje tą konkretną jaźnią.

Jak w praktyce definiujemy siebie? Każdy z nas ma wiele aspektów i zapewne nikt nie chce zostać zredukowany do zaledwie jednego z nich. A jednak możemy określać siebie w kontekście naszego dziedzictwa kulturowego, grupy etnicznej, koloru skóry czy religii: wszystkiego, co wychodzi na pierwszy plan w polityce tożsamości. Możemy też odwołać się do innych relacji społecznych lub osobistych („Jestem siostrą Marii”, „Jestem miłośnikiem muzyki”, „Jestem warszawiakiem”), a także do cech charakteru („Jestem ekstrawertykiem”) czy do tego, do czego się w życiu zobowiązujemy („Dbam o środowisko”, „Zawsze jestem szczera”). Czasem do samookreślenia używamy porównań („Jestem najwyższy w rodzinie”), a niekiedy naszych poglądów politycznych („Jestem bezpartyjna”) albo określeń związanych z przeszłością lub przyszłością („Byłem twoim sąsiadem w akademiku”, „Za rok biorę ślub”). Wszystkie te stwierdzenia mogą być mniej lub bardziej ważne, stałe lub tymczasowe. Kluczowe pozostaje jednak, że na to, kim jesteśmy, składa się o wiele więcej czynników niż tylko jedna z naszych tożsamości. Myślenie o jaźni jako o sieci jest sposobem na konceptualizację tej złożoności i płynności.

Pochylmy się nad konkretnym przykładem. Oto Lindsey: jest żoną, matką i powieściopisarką. Mówi po angielsku, należy do irlandzkiego Kościoła katolickiego. Do tego jest feministką, profesorką filozofii, kierowczynią, psychobiologicznym organizmem, introwertyczką z lękiem wysokości, nosicielką choroby Huntingtona i mieszkanką Nowego Jorku. To oczywiście tylko wybrane jej cechy czy tożsamości. Wszystkie one są ze sobą połączone, tworząc skomplikowaną sieć. Lindsey jest inkluzywną siecią, wielością odnoszących się do siebie cech. Ogólny charakter – integralność – jej jaźni tworzą unikatowe, wzajemne powiązania swoistych relacyjnych cech psychobiologicznych, społecznych, politycznych, kulturowych, językowych i fizycznych.

Ilustracja 1 jest oparta na jednym ze sposobów modelowania sieci ekologicznych w biologii. Na nasze potrzeby punkty przedstawiają jednak dane cechy i właściwości odsyłające do tożsamości, a linie je łączące symbolizują powiązania między tymi cechami, niezależnie od rodzaju tych zależności.

Możemy z łatwością zauważyć skomplikowaną sieć relacji między cechami Lindsey. Widzimy też, że koncentrują się one w wyraźne wiązki. Tak jak ciało ludzkie jest skomplikowaną, zorganizowaną siecią systemów organicznych i molekularnych, tak siecią jest również nasza jaźń. Cechy tożsamości możemy ułożyć w wiązki odsyłające do ciała, rodziny czy społeczeństwa. Takich wiązek może być więcej, jednak dla zobrazowania tego przykładu wystarczą nam trzy. Ilustracja 2 przedstawia diagram cech ułożonych w wiązki.

Obie grafiki w uproszczony sposób ilustrują sieci osobistych, społecznych i cielesnych relacji, które składają się na naszą jaźń. Chociaż cechy mogą tworzyć zwarte wiązki, często przekraczają ich granice, odnosząc się do cech z innych wiązek. Przykładowo, choroba Huntingtona ściśle wiąże się zarówno z kręgiem ciała, jak i rodziny czy społeczeństwa. Jeśli wiemy, że jesteśmy jej nosicielami, tworzymy połączenia psychologiczne i społeczne z innymi nosicielami, a także ze społecznościami rodzinnymi czy medycznymi. Wiązki czy podsieci nie są odizolowanymi lub zamkniętymi ośrodkami – mogą się przegrupowywać, w miarę jak nasza jaźń się rozwija.

Niektóre cechy dominują – bycie małżonką może być kluczowe dla tego, kim jest Lindsey, podczas gdy bycie ciocią stanowi tylko niewielką część jej tożsamości. Cechy mogą też mieć mniejsze lub większe znaczenie w zależności od kontekstu. W sąsiedztwie Lindsey jest bardziej kojarzona z rolą matki, lecz gdy przekracza próg uniwersytetu, gdzie pracuje, staje się głównie filozofką.

Lindsey może mieć pewne całościowe doświadczenie swojej wieloaspektowej, składającej się z wielu połączeń sieciowej tożsamości. Czasem jednak jej doświadczanie może być bardziej pokawałkowane, np. gdy inni uznają jeden z aspektów jej tożsamości za definiujący ją całą. Załóżmy, że ze względu na płeć Lindsey nie dostaje awansu, zarabia mniej lub nawet w ogóle nie zostaje przyjęta do pracy. O dyskryminacji mówimy wtedy, gdy któraś ze składowych tożsamości – kolor skóry, płeć, przynależność etniczna – staje się główną cechą, przez pryzmat której postrzegają nas inni. Kiedy mamy do czynienia z nieuczciwym, arbitralnym i niewłaściwym podkreśleniem jednej z naszych składowych tożsamości w danym kontekście, czujemy się umniejszeni i uprzedmiotowieni.

Zdarza się też, że Lindsey czuje napięcie czy nawet konflikt między swoimi licznymi tożsamościami. Być może nie chce, aby używając stereotypu, redukowano ją wyłącznie do jednej z nich. Lindsey może chcieć stłumić, ukryć czy zataić którąś ze swoich tożsamości razem z powiązanymi z nią myślami czy uczuciami. Może mieć poczucie, że nie są one kluczowe dla tego, kim naprawdę jest. Ale nawet jeśli pewne jej tożsamości są mniej istotne, to i tak wszystkie składają się na sieć połączeń, która definiuje Lindsey jako całość.

***

Przedstawione wyżej ilustracje pokazują sieciowe ja Lindsey w określonym momencie, gdzieś we wczesnym lub średnim okresie dorosłości. Ale co z innymi etapami jej życia? Co z faktem, że jaźń jest płynna i ulega zmianie? Pięcioletnia Lindsey nie była przecież matką ani małżonką, a przyszła Lindsey może nabyć nowych cech i wejść w nowe relacje: może się rozwieść, zmienić zawód czy tożsamość płciową. Sieciowe ja to również proces.

Z początku może wydawać się to dziwne: jak można myśleć o sobie jako o procesie? Procesy to przecież seria wydarzeń, a nasza jaźń zdaje się czymś bardziej solidnym. Czasem myślimy o sobie jako o istocie, która jest oddzielona od tych wszystkich połączeń, a wszelkie zmiany to coś, co otacza niezmienny rdzeń naszego ja. Nie jesteśmy w takim myśleniu osamotnieni. Już od czasów Arystotelesa filozofowie naciskali na rozróżnienie między substancją a jej właściwościami, między istotą a relacjami oraz między bytami a zdarzeniami.

Pomysł, że jaźń jest siecią i procesem, okazuje się jednak bardziej wiarygodny, niż mogłoby się wydawać. Paradygmatyczne substancje, takie jak ciało, to układy połączeń będących ciągle w procesie, który trwa, mimo że nie widzimy tego w skali makro: komórki obumierają, a w ich miejsce powstają nowe, rosną nam włosy i paznokcie, jedzenie jest trawione, procesy komórkowe i cząsteczkowe trwają tak długo, jak długo żyje ciało. Świadomość także jest w ciągłym ruchu. Tak samo nasze psychologiczne dyspozycje i nastawienie mogą wyrażać się na rozmaite sposoby i z różną częstotliwością. Nie są stałe i niezmienne, nawet jeśli stanowią te aspekty naszej tożsamości, które uznajemy za solidnie ugruntowane. Zmieniają się też nasze cechy społeczne. Przykładowo, Lindsey córka wciąż się rozwija i zmienia. Lindsey matka jest połączona nie tylko z jej obecnymi cechami, lecz także z jej przeszłością – z tym, jak doświadczała bycia córką. To przeszłe doświadczenia i relacje ukształtowały ją taką, jaka jest teraz. Mogła nabyć nowych przekonań i postaw, a stare zrewidować. Jest w tym również pewna stałość, nie wszystkie cechy bowiem modyfikują się w takim samym tempie, a niektóre być może w ogóle się nie zmieniają. To, że jaźń jest w pewnym sensie rozciągnięta w czasie, oznacza jednak, że nasza jaźń w każdym konkretnym momencie jako całość stanowi skumulowaną sumę tego wszystkiego, czym była kiedyś, i tego, jak projektuje się w przyszłość.

Następuje zmiana paradygmatu. Zamiast mówić o leżącej u podstaw, niezmiennej istocie, która nabywa pewnych właściwości i je traci, mówimy o jaźni jako o procesie, kumulatywnej sieci połączeń, która jako całość stale podlega zmianom. Ta kumulatywna sieć ma pewną strukturę i organizację, podobnie jak wiele innych naturalnych procesów biologicznych, fizycznych czy społecznych. Możemy myśleć o tej stałej strukturze w kategoriach nakładających się na siebie albo powiązanych ze sobą etapów. W przypadku Lindsey bycie siostrą odpowiada okresowi od 6. roku życia do śmierci jej rodzeństwa. Bycie żoną rozciąga się na okres od 30. roku życia do końca jej małżeństwa. Ale nawet jeśli jej rodzeństwo umrze, a związek się rozpadnie, role siostry i żony pozostaną częścią historii Lindsey. Historii, która do niej należy i która ukształtowała kumulatywną strukturę jej sieci.

Czy to, że jaźń jest swoją historią, oznacza, że nie może się zbytnio zmieniać? A co, jeśli ktoś chce uwolnić się od swojej przeszłości czy nawet radykalnie zmienić swoją teraźniejszość? Człowiek, który emigruje, ucieka od rodziny i znajomych albo ulega jakiejś radykalnej przemianie, nie przestaje być tym, kim jest. Doświadczenie transformacji jest stanem tej konkretnej jaźni, która się modyfikuje, przekształca, emigruje. Rozważmy przykładowo żal. Zrobiliśmy coś, czego teraz żałujemy, coś, czego nigdy byśmy nie powtórzyli, coś, co naszym zdaniem uczyniła osoba, którą byliśmy kiedyś, ale już nie jesteśmy. Ten żal i wstyd ma jednak sens tylko wtedy, gdy to my jesteśmy tą osobą, która niegdyś postąpiła tak, a nie inaczej. Kiedy żałujemy, przepraszamy i odrzucamy to, kim byliśmy dawniej, uznajemy zarazem naszą zmienioną jaźń za ciągłą i posiadającą własną przeszłość. Stałość i transformacja, ciągłość i wyzwolenie, tożsamość i zmiana: kumulatywna sieć to jedno i drugie, a nie albo-albo.

Transformacja może się komuś przydarzyć, bywa też dobrowolna. Może być zarówno pozytywna, jak i negatywna, wyzwalająca lub ograniczająca. Spójrzmy na przykład dobrowolnej przemiany: Lindsey decyduje się na zmianę tożsamości płciowej i staje się Paulem. Nie wpływa to na fakt, że Paul był kiedyś Lindsey – jaźnią, która doświadczyła konfliktu między płcią przypisaną a poczuciem własnej tożsamości płciowej, nawet jeśli Paul wolałby, żeby przeszłość jako Lindsey pozostała prywatną, ukrytą częścią jego tożsamości. Kumulatywna sieć – teraz znana jako Paul – wciąż zachowuje wiele takich samych cech biologicznych, genetycznych, rodzinnych, społecznych czy psychologicznych, co wcześniej (gdy była znana jako Lindsey), i nadal jest kształtowana przez swoją przeszłość. Kolejnym przykładem może być tu imigrantka, która w momencie imigracji nie przestaje przecież być tą osobą, której historia zawiera bycie mieszkanką i obywatelką kraju pochodzenia.

***

Sieciowa jaźń stanowi zmienne kontinuum, w które wpisuje się każdy nowy etap naszego życia. Istniejące cechy mogą zmienić swój kontekst, nabierając nowego znaczenia. Niektóre tracą na ważności, pozostając jednak elementem naszej historii. Jaźń jest kumulatywna, ponieważ jej przeszłość pozostaje istotna, nawet gdy w jakimś stopniu postanawiamy się od niej odciąć albo gdy zmienia się jej wpływ na teraźniejszość. Gdy przyznamy, że jaźń jest kumulatywną siecią, możemy zrozumieć, dlaczego każda, nawet radykalna zmiana jest właśnie przemianą jaźni, a nie prowadzi do powstania nowej.

Wyobraźmy sobie jednak zmianę, która nie jest dobrowolna, a która się komuś przydarza, np. rodzicowi, który choruje na alzheimera. Taka osoba wciąż pozostaje rodzicem, obywatelem, małżonkiem czy też byłym profesorem. Nadal ma w sobie swoją historię, to ciągle jest ten człowiek, w którym zachodzi niszcząca zmiana. Tak samo jest w przypadku tych, którzy doświadczyli poważnych urazów fizycznych. Christopher Reeve wskutek wypadku doznał porażenia czterokończynowego. Stephen Hawking z powodu stwardnienia zanikowego bocznego w dużej mierze stracił cielesną sprawność. Jeden i drugi pozostał ojcem, obywatelem, małżonkiem, naukowcem czy aktorem oraz byłym sportowcem. Rodzic chory na demencję traci pamięć i część funkcji psychologicznych oraz poznawczych, co negatywnie wpływa na jedną ze sfer sieci jego jaźni. Ktoś z porażeniem czterokończynowym czy stwardnieniem zanikowym nie ma sprawności ruchowej, co rzutuje na sferę jego ciała. Bez wątpienia każda z tych osób doznaje zmian w sferze cech społecznych i musi polegać na pomocy innych, by utrzymać swoje poczucie ja.

Czasem o ludziach z demencją niepoznających już samych siebie czy innych mówi się, że tak naprawdę nie są już tymi, kim byli, lub nawet że nie są w ogóle osobami. Wracamy tu do podejścia psychologicznego, według którego człowiek to zasadniczo jego świadomość. Jeśli jednak spojrzymy na ten problem z perspektywy jaźni jako sieci, zdamy sobie sprawę, że integralność naszej jaźni opiera się na czymś więcej niż tylko pamięć i świadomość. Nawet jaźń, która doznała poważnego uszczerbku, może wciąż zawierać wiele poprzednich cech – niezależnie od tego, jak konkretnie potoczyła się historia danej osoby.

Taką właśnie perspektywę znajdujemy w poruszającym eseju Still Gloria (2017), w którym kanadyjska bioetyczka Françoise Baylis opisuje historię własnej matki chorej na alzheimera. Naukowczyni pomaga tytułowej Glorii utrzymać integralność jej jaźni, nawet gdy ta nie jest już w stanie utrzymywać jej sama. Gloria pozostaje więc Glorią. Czy w takim razie samoświadomość nie ma w ogóle znaczenia? Oczywiście, że nie. Osłabione przez chorobę zdolności poznawcze Glorii szkodzą poczuciu jej jaźni, w pewnym stopniu pokazując, co się dzieje ze starzejącą się jaźnią, która doznaje podobnego upośledzenia. To również lekcja dla nas wszystkich: nikt nie jest całkowicie przejrzysty dla samego siebie. Zresztą to wcale nie nowa myśl. Już Platon, długo przed Freudem, stwierdził, że są w nas ukryte pragnienia, a pełna samoświadomość jest trudnym i co najwyżej chwilowym osiągnięciem. Proces kwestionowania i odkrywania samego siebie trwa przez całe życie, ponieważ nie mamy stałych i niezmiennych tożsamości: nasza tożsamość jest różnorodna, złożona i płynna.

Oznacza to, że inni też nie znają nas na wylot. Próby podsumowania całej naszej tożsamości na podstawie jednej konkretnej cechy mogą prowadzić do nieporozumień, szkodliwych stereotypów i dyskryminacji. Popularna obecnie polaryzująca retoryka często zamyka ludzi w wąskich kategoriach: „biały”, „czarny”, „chrześcijanin”, „muzułmanin”, „konserwatysta”, „postępowiec”. Nasza jaźń jest dużo bardziej złożona i bogata. Postrzeganie siebie jako sieci to dobry sposób na zrozumienie tej złożoności. Być może pozwoli nawet przełamać te sztywne, redukcyjne stereotypy dominujące w obecnym dyskursie kulturowym i politycznym, a tym samym kultywować bardziej produktywne sposoby komunikacji. Nawet jeśli nie rozumiemy w pełni samych siebie albo innych ludzi, to jednak często mamy podobne, pokrywające się tożsamości, cechy i perspektywy. Zamiast postrzegać nasze rozmaite tożsamości jako coś, co nas dzieli, powinniśmy spojrzeć na nie jak na podstawę do komunikacji i zrozumienia, choćby częściowego. Nasza Lindsey jest białą filozofką. Dzieli swoją tożsamość jako filozofki z innymi filozofami (mężczyznami, kobietami, białymi, nie białymi). Jednocześnie może ją dzielić z innymi filozofkami, których doświadczenia zostały ukształtowane przez bycie kobietami. Czasem komunikacja okaże się trudniejsza niż zazwyczaj, szczególnie gdy pewne tożsamości odrzuca się z przyczyn ideologicznych lub jeśli wydają się tak odmienne, że nie widać podstaw do rozpoczęcia dialogu. Różnorodne tożsamości właściwe dla sieciowej jaźni dają nam taką podstawę – możliwość znalezienia nici porozumienia.

Jakie jeszcze praktyczne, życiowe problemy może rozwiązać teoria sieciowej jaźni? Czymś, co daje nam najwięcej komfortu, jest poczucie, że mamy kontrolę nad własnym życiem, zdolność samostanowienia. Czy jednak złożona sieć naszej jaźni nie oznacza, że kontrolę nad nami mają raczej czynniki zewnętrzne? To może wydawać się niepokojące i przeczyć idei samostanowienia. Czasem sądzimy, że wolność i samostanowienie zaczynają się od tabula rasa, niezapisanej karty, jaźni niemającej żadnych cech, relacji, preferencji czy predyspozycji, które by ją z góry określały. Ale to właśnie taka jaźń, nie dysponując żadnymi zasobami, nie byłaby w stanie decydować o samej sobie. Zewnętrzne czynniki targałyby nią jak wichura, losowo, nie pozwalając zrealizować własnego potencjału i podejmować własnych decyzji. Perspektywa sieciowa – przeciwnie – nie ogranicza jaźni. Nasze różne tożsamości to zasoby, które pozwalają jaźni wybrać własną drogę. Lindsey może zdecydować, że przez pewien czas skupi się na karierze zamiast na macierzyństwie. Może postanowić, że skończy wreszcie swoją powieść, zamiast zajmować się pracą na uniwersytecie. Nic nie stoi na przeszkodzie, by sieciowa jaźń wybrała własną drogę lub wytyczała nowe ścieżki. Samostanowienie jest wyrazem naszej jaźni, mocno zakorzenionym w samorozumieniu.

Teoria sieciowej jaźni przedstawia ją bogatą, z wieloma możliwościami samostanowienia, zamiast wypisywać jedną konkretną receptę na bycie sobą. To nie oznacza, że jaźń nie ma żadnych zobowiązań wobec innych. Część zobowiązań dziedziczymy, część wybieramy samodzielnie, wplatając się w tkankę życia społecznego. Nie jesteśmy tylko elementem sieci społecznej, ale sami – każdy z osobna – jesteśmy sieciami. Akceptując złożoność i płynność naszych jaźni, osiągamy lepsze zrozumienie tego, kim jesteśmy i jak możemy żyć dobrze – ze sobą i z innymi.


Pierwotnie tekst ukazał się w serwisie Aeon.co. Tytuł i lead pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Odkrycie

to straszne modraszku alkonie
w błękitnej postaci żyjesz tylko kilka dni
a ja przychodziłam nad rzekę przez miesiąc myśląc
że obserwuję tę samą parkę

twoje dziecko larwa karmiona przez mrówki
potrafi żyć aż do dwóch lat
co w tym sprawiedliwego?

czy gentiana pneumonanthe
fioletowo-niebieska goryczka wąskolistna
jest przyczyną? idealnie dopasowana narzeczona
która czeka byś przyleciał i zanurzył swoją trąbkę?

powiedz mi zdradź co w mrowisku
w tak długim ciemnym czasie
napełnia cię błękitem?

nie możesz pamiętać: kilkanaście lat temu
w sąsiednim pokoju zapadła cisza
zbyt długa bym ją ignorowała
zawołałam czemu tam cicho?

nie możemy przyjść mamo
w tych trawkach które przyniosłaś
wykluwa się właśnie motyl


Komentarz autorki:

Wiersz jest między innymi o tym, jak pewien artykuł naukowy na chwilę złamał mi serce. Przez cały sierpień przychodziłam nad rzekę i obserwowałam małe niebieskie motyle. Były tam codziennie, jakby właśnie na mnie czekały, przysiadały blisko i dawały mi się podglądać. Z tekstu dowiedziałam się, że wszystko, czego tu doświadczam, jest niezwykle kruche i niepowtarzalne. Wiersz jest więc również o tym, że warto się na chwilę zatrzymać. Chciałam tu uwzględnić kilka perspektyw: cykl natury trwa niepokonanie, ona zawsze da sobie radę, a nadzieja jest odnawialna. Nadzieję można i warto mieć. Wystarczy chcieć budzić się codziennie i dać jej szansę.

Wiersz pochodzi z drugiej książki autorki Rzeka i inne ciała, która ukaże się w 2025 r.